piątek, 16 grudnia 2011

Entuzjazm zapala.

Od kilku dni chodzi za mną pewien filmik znaleziony na youtubie... Proszę obejrzyjcie go zanim zaczniecie czytać dalej.

(polskie napisy powinny włączyć się automatycznie; jeśli ich nie będzie - mimo to obejrzyjcie).



Oglądam ten reportaż już któryś raz, ale wciąż jest on dla mnie niezwykły. Ktoś powie - "wyreżyserowany", "to tylko tak przez chwilę"... Pewnie to prawda, że w życiu tych sióstr są też trudne momenty, które nie sposób było uchwycić w tych kilku minutach.

Jednak to, co mnie zachwyciło, to przede wszystkim niezwykła radość i entuzjazm, który malował się przede wszystkich na ich twarzach i w ich oczach.

Moje poszukiwania naukowe dotyczą Nowej Ewangelizacji. Ona zaczyna się zawsze od "nowego zapału". Ja dostrzegłem go w tych siostrach. To właśnie ten zapał zapala innych do tego, aby pójść za Chrystusem, to on jest źródłem wielu powołań. Tak było w historii Kościoła. To wielcy święci - "boży szaleńcy" porywali swoją osobowością wielu innych. I tak rodziły się choćby różne zgromadzenia zakonne.


Brakuje mi nieraz tego zapału - i we mnie, i w innych, których obserwuję. Czasem ten obraz Kościoła jest taki smutny :( Jeśli pragniemy nowej wiosny Kościoła, to właśnie potrzeba takiego zapału, bożej radości! Módlmy się więc o tą gorliwość i płonące serca. Niech one zapalają, niech płoną!

piątek, 2 grudnia 2011

Adwentowa myśl o domu.

I oto kolejny Adwent... Czas ważny, istotny, choć z racji otaczającej rzeczywistości jakoś trudno mi w niego wejść. "Na mieście" już choinki, lampki, prezenty, świąteczny klimat... Tak, jakby Boże Narodzenie miało być już za kilka dni. Jak się przygotować, jak go przeżyć?

Kilka dni temu byłem w supermarkecie w Niemczech. Wśród różnych produktów zauważyłem "Kalendarz Adwentowy"... W Niemczech to dość znana tradycja. Jednak zastanowiła mnie wielkość tego kalendarza - był jakiś większy. Okazało się, że w 24 okienkach, które otwiera się każdego dnia, mieściły się buteleczki ze złocistym trunkiem rodem z Oktoberfest`u. Ciekawa propozycja przygotowania do świąt... To chyba odzwierciedla ten zachodnioeuropejski klimat przygotowań. Ale czy tylko zachodnioeuropejski?

Pierwsze dni Adwentu to świadomość, że w Polsce rozpoczyna się nowy rok duszpasterski, którego hasłem są słowa "Kościół naszym domem". Piękne słowa - piękna idea. Jednak zastanawiam się na ile jeszcze katolicy w Polsce utożsamiają się z takim twierdzeniem; na ile czują się we wspólnocie Kościoła, jak w domu?

Mój niepokój ma swoje źródło w tym, co zaobserwowałem na forach internetowych stron dotyczących miejscowości, gdzie posługiwałem jako wikariusz. Niemal każda notka dotycząca kwestii wiary, czy Kościoła rodzi wiele negatywnych, a nawet bardzo agresywnych komentarzy. Czytam, że Kościół nie jest tolerancyjny. A może warto zadać sobie pytanie: czy ludzie są tolerancyjni wobec Kościoła?

Obserwując to widzę, jak bardzo ludzie w Polsce uwierzyli pewnym manipulacjom i kłamstwom. Pierwsze kłamstwo to opinia, że Kościół = kler (księża, biskupi etc.). A przecież w istocie duchowieństwo to mały procent Kościoła.

Kolejne kłamstwo, które zostało nawet ujęte w expose pana premiera, to przekonanie, że księża nie płacą podatków, że to "darmozjady" itd. Szok! A więc co ja płaciłem każdego miesiąca do ZUS-u, do Urzędu Skarbowego? (zainteresowanych tematem odsyłam do b. trafnego artykułu: http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/jakie_pieniadze_kosciol_oddaje_panstwu__17035)

Boli mnie w tym wszystkim agresja słowna, nienawiść... Jestem otwarty na zdrową, merytoryczną krytykę - jak najbardziej! I cieszę się, kiedy kapłanom zwraca się uwagę, co do istotnych spraw - tak! my też potrzebujemy głosu wiernych, żeby nie popaść w pychę, rutynę itd. Ale skąd ta nienawiść?

Atakuje się też katechezę w szkołach. "Kościół pcha się do szkół", "Gdzie rozdział państwa i Kościoła?", "W szkołach powinna być etyka" etc... Dużo takich zdań, mało obrony. Ale przecież, o ile pamiętam - to rodzice zapisują dziecko na katechezę. Właśnie - trzeba je zapisać, więc gdzie mowa o zmuszaniu, narzucaniu?
I chyba właśnie najbardziej bolesne jest w tym wszystkim to, że bardzo często takie krytyczne głosy podnoszą Ci, którzy należą do tych 90% katolików w naszym kraju (nota bene: za nich wszystkich proboszczowie płacą podatki), a więc w istocie - członkowie Kościoła, który ma być "naszym domem".

Słowo "dom" kojarzy mi się nie tylko z budynkiem, ale chyba bardziej ze wspólnotą ludzi, którzy go tworzą. Podobnie ma być z Kościołem, który nie jest zbiorem "czarnych mafiozów", którzy narzucają jakieś nieludzkie normy i "doją swoje owieczki"... Kościół to nie instytucja... Kościół to my. Nie dajmy się podzielić! Pamiętajmy, że to szatan jest "ojcem kłamstwa", który posługuje się metodą dzielenia. Szukajmy jedności i bądźmy świadectwem, że tylko Bóg obecny w swoim Kościele jest dawcą szczęścia i sensu życia. Brońmy naszego domu.

Niech Adwent będzie szczególnym czasem refleksji nad tym co się dzieje "w naszym domu", którym jest Kościół...
Wszystkim dedykuję piosenkę o domu...



PS. Do czytelników "Miecza Słowa": Kochani! Nie zawsze mam czas, żeby coś wrzucać. W czasie Adwentu postaram się umieszczać ciekawe kazania znalezione w internecie.

wtorek, 1 listopada 2011

Halloween czy Holy wins? - nocny raport z obserwacji...

Nie chciałem już dziś nic pisać, choć sporo myśli w ostatnim czasie po głowie mi krąży... Ale wszedłem na pewien, bardzo popularny portal społecznościowy. Przeglądam zdjęcia, wpisy... Wiele z nich łączy to samo słowo: "Halloween". No tak, prawie bym zapomniał. Ja już myślałem o Uroczystości Wszystkich Świętych, a przecież jeszcze to "amerykanske" święto, bez którego nie sposób już w Polsce żyć. Nie wiedziałem jednak, że jest ono aż tak popularne. Zabawy, imprezy, bale... Ale czy jest co świętować? Czy jest z czego robić przysłowiową "bekę"? Według mnie - niekoniecznie. Nie mogę czekać, bo myśli mi uciekną. Więc piszę...

Nie chcę w tym miejscu robić teologicznego wykładu na temat historii tego pogańskiego zwyczaju (zainteresowanych odsyłam np. tutaj lub bardzo konkretnie tutaj), ale jedynie wyrazić kilka moich myśli.
Przede wszystkim - ten zwyczaj pokazuje, jak bardzo jesteśmy manipulowani, jak bardzo pewne środowiska narzucają nam treści czy zwyczaje, które są zupełnie niezwiązane z naszą kulturą.

Druga sprawa - abstrahując zupełnie od wymiaru duchowego - co przez ten zwyczaj promujemy? Oglądam wymalowane mordki, umoczone w czerwonej plakatówce; rozczochrane kłaki; wystające kły - słowem - obrzydlistwo. Co to promuje? I czy to tylko zabawa?

Dziś w mediach usłyszałem wypowiedź pewnego zakonnika. Powiedział, że celebrowanie tego zwyczaju, to w istocie świętowanie/kult tych wszystkich, którzy są w piekle. Potwierdza to zresztą Anton LaVey (założyciel tzw. "Kościoła Szatana"), który mówi, że Halloween to najważniejsze święto satanistyczne. Czyli mniej lub bardziej świadomie dzieciaki, przebrane za kościotrupy i inne tego typu cuda, włączają się w święto satanistów.

Nie chcę przesadnie demonizować twierdząc, że każdy uczestnik takich zabaw zostanie np. "opętany", ale nie ukrywam, że przeraża mnie to trochę. Już sam widok tych osób budzi we mnie mieszane uczucia.

Zwyczaj "Halloween" splata się w pewien kontekst naszych czasów. Kontekst życia i śmierci... Podczas "Halloween" ludzie śmieją się w jakiś sposób z rzeczywistości śmierci. Ale czy to nie ma przełożenia na podchodzenia do życia? Według mnie może to sprawiać, że zacierają się pewne istotne sprawy. Dziś ludzie chcą panować nad życiem - od jego początku (in vitro), aż po jego kres (eutanazja, aborcja). Coraz częściej stykam się z przypadkami niedoszłych samobójców lub tych, którzy się okaleczają (nie rozumiem po co?). Z drugiej strony często ludzie płaczą nad losem jakiegoś pieska, który ma skaleczoną łapkę - i wrzucają jego zdjęcia na portale społecznościowe z prośbą, aby poprzeć ich protest o to, aby walczyć o jego życie.

Zacierają się istotne różnice... Nie mam nic przeciw obrońcom praw zwierząt, ale miejmy pewną hierarchię. Brońmy tym bardziej życia ludzkiego.

Tak wielkie widzę te różnice. Ktoś mówił mi o przypadkach 2 ludzi, z którymi zetknął się w ciągu ostatnich kilku dni. Pierwszy - to mały chłopiec, który walczył wraz ze swymi bliskimi o to, aby żyć. A drugi to nieco starszy, ale jeszcze młody człowiek, który walczył ze wszystkimi, aby nie przeszkadzali mu odebrać sobie życie. Skąd te różnice w podejściu do życia?

Myślę, że to kwestia wiary... Tam, gdzie jej brak - tam zaczyna się zabobon, dziwne zwyczaje... Ta pustka musi zostać czymś wypełniona. Ale tylko prawdziwa wiara w Boga przynosi sens, bo to, co inne - prędzej czy później - napełnia pustką.

Niestety dziś często brakuje, zwłaszcza w rodzinie, tych, którzy przekazują prawdziwą, piękną głęboką wiarę... Stąd tak wielką popularnością cieszą się takie zwyczaje, jak choćby Halloween. (Oczywiście nie twierdzę, że wszystkie osoby, które się tam "bawią", to osoby niewierzące, ale niestety włączają się w ten sposób w ten współczesny "danse macabre"... Tylko, czy szatan zna się na żartach?)


Co więc robić?
Mój kolega zaproponował ciekawą myśl: Gdy ktoś zapuka do jego drzwi z jakimś dziwnym pytaniem: "Cukierek, czy coś tam (nie wiem, co tam się mówi)", to jego piesek pomoże takiej pukającej osobie pobić nowy rekord w sprincie na 100 m.
Pomysł ciekawy :) Natomiast dołączę jeszcze swoje "trzy grosze"...
Myślę, że Kościół powinien ten fakt wykorzystać w odpowiedni sposób. Może bardziej zaakcentować Uroczystość Wszystkich Świętych? W polskiej tradycji ma ta uroczystość, jak dla mnie, wyraz nazbyt pesymistyczny, a przecież to święto tych wszystkich, którym się udało osiągnąć niebo!

Więc pytam Was: Jakie są Wasze propozycje? Co robić?

środa, 26 października 2011

Nie ma złej młodzieży...

Mój ostatni wpis być może miał wydźwięk nieco negatywny. Pisałem o moich niepokojach dotyczących Kościoła w Polsce. Obserwacja ostatnich zdarzeń niewątpliwie jest podstawą do stwierdzenia, że zauważa się pewne uśpieniu czujności, zwłaszcza wśród pasterzy Kościoła... 

Jednak mimo tych niepokojów w moim sercu tli się wciąż nadzieja. Głęboko wierzę, że w Polsce mamy niesamowity potencjał, który można wykorzystać w dziele ewangelizacji. Myślę w tym miejscu o ludziach młodych. 

"Nie ma złej młodzieży, są tylko źli wychowawcy". Mimo, że zdanie to zostało powiedziane przez komunistycznego pedagoga Antona Makarenkę, to jest w nim wiele prawdy. Młodzież potrzebuje dobrych przewodników. Potrzebuje konkretnych autorytetów, które zapalą ich młode serca. Cieszę się, że w tym zwariowanym świecie można mimo wszystko takie autorytety znaleźć. Promujmy je! 

Cieszę się ogromnie, że akcja KSM-u Chojnice, o której ostatnio pisałem osiągnęła cel - także dzięki Waszej pomocy. 

Na koniec przykład ewangelizacji realizowanej przez młodzież. Filmik ten obiegł już wiele portali internetowych, ale myślę, że warto go promować. Bardzo mi się spodobała postawa tych młodych ludzi! Oby takich więcej!

wtorek, 11 października 2011

Powyborcze myśli...

Moja nieobecność na blogu spowodowana była nie tylko ciszą wyborczą, ale także licznymi zajęciami w ostatnim czasie... Ale jestem...

Wybory... to temat, który dość mocno odżywa w naszym kraju co pewien czas, wywołując najróżniejsze emocje. Dziś jesteśmy już po kolejnych wyborach parlamentarnych... Dokonaliśmy wyboru... Przepraszam, połowa Polaków dokonała wyboru (bo przecież frekwencja ok. 50 %). 

Nie chcę dokonywać tutaj oceny konkretnych polityków czy partii, bo nie o to mi chodzi (a Ci, którzy znają mnie bliżej, znają moje przekonania - nota bene pięknie streszczone przez Ks. Rafała tutaj). Natomiast z wielkim niepokojem przyjmuję 3 wynik tych wyborów - partię, która w sposób tak oczywisty i konkretny deklaruje swój sprzeciw wobec Kościoła. Niepokoi mnie to, że tak wielu ludzi młodych popiera ten "ruch".

Tegoroczne wybory i fakty, które podkreśliłem potwierdzają moją obawę, że bardzo mocno tracimy w Kościele ludzi młodych. Myślę, że to ostatni dzwonek, żeby coś z tym faktem zrobić.

Od kilkunastu miesięcy spoglądam na Kościół w Polsce z perspektywy zachodu Europy i nie ukrywam, że widzę, go inaczej, chyba bardziej krytycznie. Przyglądam się szczególnie obecności młodzieży w życiu Kościoła. Niestety ze smutkiem muszę stwierdzić, że tracimy młodzież. Owszem - jest Lednica, pielgrzymka... ale co poza tym? Prężnie działają niektóre wspólnoty i stowarzyszenia, ale czy to nie za mało?

Przeglądam zdjęcia z różnych uroczystości o charakterze patriotycznym - nie ma młodzieży (a jeśli jest, to "przysłana na siłę")... Oglądam zdjęcia z odpustów parafialnych - nie ma młodzieży (a jeśli jest... to często tak, jak wyżej napisałem). Oczywiście, to pewna opinia bardzo ogólna i zdaję sobie sprawę, że istnieją świetnie funkcjonujące parafie, w których młodzieży nie trzeba "naganiać".

Przeglądam propozycje działań duszpasterskich proponowane z okazji takich uroczystości. Wśród nich: odsłonięcie tablicy, poświęcenie pomnika, godzina wychowawcza na temat patrona szkoły etc. To wszystko piękne sprawy, ale one nie porywają młodzieży. Tu trzeba czegoś więcej. Czegoś co porwie młodzież. I naprawdę nie chodzi tylko o to, żeby była "beka", bo młodzież potrzebuje i chce pójść w głąb.

Ktoś opowiadał mi, że był gdzieś w Polsce na diecezjalnych obchodach Światowych Dni Młodzieży. To, co go dotknęło to brak w tym miejscu konfesjonałów, gdzie młodzież mogłaby skorzystać z sakramentu spowiedzi; to kapłani w mankiecikach - jakby "z innej bajki"... To może subiektywne odczucie tej konkretnej osoby, ale ono wskazuje, że chyba nie nadążamy...

Bezdyskusyjnie - Kościół, także ten w Polsce, potrzebuje dziś konkretnej ewangelizacji.
Jest wiele najróżniejszych akcji oddolnych, ale brakuje mi zaangażowania "od góry". A przecież właśnie teraz potrzeba tych, którzy podejmą to dzieło, którzy (jak to trafnie ujął na swoim blogu ks. Jacek) wyjdą z wygodnego fotela i ciepłych kapci, by zrobić coś więcej... by zaryzykować... by wypłynąć na głębię...

Nade wszystko trzeba nam gorliwych pasterzy, którzy w mocy Ducha Świętego będą nieśli Ewangelię. 

Módlmy się o nowy zapał ewangelizacyjny dla Kościoła i dla jego pasterzy!

W związku z tym zachęcam wszystkich do włączenia się w przepiękną akcję organizowaną przez KSM Chojnice. Szczegóły tutaj


piątek, 16 września 2011

Wojna światów.

No i wyrównuje się czas... 19/19. Kto by pomyślał, że przyjdzie to tak szybko. Tyle samo czasu we Francji ile na parafii w Polsce. Nie czuję tego.... Wydaje mi się, jakbym na parafii był bardzo długo, a tutaj zaledwie chwilę, jak gdybym dopiero przyjechał. Może to też dlatego, że kontakt z Chojnicami jest wciąż tak żywy...

Tak, mimo pobytu na francuskiej ziemi, moje serce jest chyba wciąż w dwóch światach - Polska i Francja (to chyba jakaś forma bilokacji). Ogólnie widzę, że sporo moich refleksji dotyczy właśnie mojego funkcjonowania w tych dwóch światach.

W wakacje też była Polska - miesiąc czasu. Bardzo intensywnie. Po takim czasie zawsze trudno wracać, bo na nowo korzenie zapuszcza się w polską ziemię... Na nowo odżyły różne sprawy. Spotkania...spojrzenie w oczy tych, którzy mimo odległości i braku częstych spotkań są wciąż tak bliscy sercu... I powrót... zawsze trudny... Kilkanaście godzin samotnej jazdy samochodem, piosenki, które znam już na pamięć i to uczucie... takie rzadkie choć w ciągu ostatnich 19 miesięcy pojawiające się dość regularnie, zawsze na tej samej trasie.

No i jestem od dobrych 10 dni na pustynnej francuskiej ziemi. Mówię pustynia, bo faktycznie jest tutaj inny świat. Oczywiście na tej pustyni są piękne oazy (choćby w postaci ludzi tworzących Polską Misję Katolicką), ale jednak pustynia, to zawsze pustynia. Trzeba nauczyć się tutaj żyć. To jest naprawdę inny świat. Dla mnie czas zmagania się, także ze sobą, ze swoimi brakami, wadami...

Podczas pobytu w Polsce często opowiadam, jak tutaj jest. Niestety często nie są to słowa napawające optymizmem. Aż głupio mi nieraz, bo ktoś słuchając mnie, mógłby wywnioskować, że jestem pesymistą (co nie jest prawdą). Ale zauważam, że to negatywne doświadczenie potwierdzają także inni, którzy mniej lub bardziej stykają się z tą kulturą zachodu. Najgorsze jednak jest to, że część naszych rodaków, żyjąc na Zachodzie, zachwyciła się tym światem. Niepokojące jest również to, że ta kultura bardzo mocno zakorzenia się w naszej Ojczyźnie. (Polecam Wam lekturę krótkiego tekstu, który znajdziecie na .stronie http://fasolik.blogspot.com/2011/09/wolnosc-wolnosc-mamy-prawo-do.html, który obrazuje bardzo trafnie to, o czym piszę).

Boję się o Polskę. Piszę o tym prawie w każdym swoim wpisie, ale to naprawdę wynika z mojej troski. Zauważyłem w Polsce niepokojące zjawisko. Zobrazuję to pewnym przykładem. Otóż coraz trudniej jest znaleźć ojca chrzestnego. Pewna bliska osoba mówi mi, że ma z tym problem. Bo "brat z dziewczyną bez ślubu..., wszyscy kuzyni podobnie, albo po rozwodach... Znajomi też takie potrzaskane małżeństwa mają... Kogo wziąć? Przecież oni nie mogą iść do Komunii, oni nie dostaną zaświadczenia od proboszcza, żeby spełniać tak ważną funkcję". Myślę, że ten przykład obrazuje bardzo negatywną tendencję... Ta zachodnioeuropejska "wolność", którą niektórzy się zachwycają sieje spustoszenie w wielu polskich duszach.

Polska przeżywa w tej chwili wojnę dwóch światów: pomiędzy tym, co nazwiemy "sacrum", a tym, co "profanum". Czyż znakiem tego nie jest chociażby ostatnie zmaganie dot. obecności "Nergala" w TVP? Boję się, że w tej wojnie wielu zostanie rannych. Ale wiem, że warto walczyć. Na Zachodzie już nie czuć tej powszechnej walki (jeżeli już to ma ona wymiar bardziej indywidualnego zmagania), ale w Polsce czuć tę walkę dość konkretnie, bo "czarny" ma wciąż o co walczyć. Więc walczmy... Bo dopóki walczymy jesteśmy zwycięzcami.


P.S. Nasza wojna, to nie tylko wojna obronna. Proponuję pierwszą "ustawkę" już w najbliższym czasie. Szczegóły znajdziecie na stronie: http://www.iskra.info.pl/. Podejmijmy walkę!


P.S. 2 - Pozdrawiam wszystkich "cierpliwych", którzy mojej "wakacyjnej" nieobecności wytrwale tu zaglądali :)

środa, 6 lipca 2011

Kwiat o przykrym zapachu.

Wypadałoby coś napisać... A może nawet nie tyle wypada, co warto... Choć tyle różnych myśli gdzieś tam siedzi, że trudno to wszystko ująć. 
Tak... dzień za dniem. Wciąż wydaje mi się, jakbym przyjechał tutaj tak niedawno... A przecież jestem tutaj już prawie 17 miesięcy. Na parafii byłem 19... Więc po wakacjach  się wyrówna. Kto by pomyślał? Może nie czuję tego dystansu czasu, bo w porównaniu do Chojnic tutaj nie dzieje się prawie nic. Ale może o to chodzi?
Cieszę się, że jest jeszcze jakiś kontakt z tymi, którzy bliscy sercu, bo pewnie bez tego byłoby ciężko. Dziś sobie myślałem ile czasu dziennie z kimś rozmawiam. Okazuje się, że pewnie średnio nie więcej niż 30-40 minut. Owszem są dni, jak niedziela, czy środa, kiedy jest tej rozmowy więcej, ale są też takie gdzie jest to może maksymalnie 10 minut na cały dzień. Ciekawe... Fajnie, że jest GG, skype, telefon, ale to zawsze inaczej. Nie mam zwyczaju słuchać muzyki gdy coś robię, telewizji też nie oglądam. Więc prawie cały dzień cisza. Myślę, że się przyzwyczaiłem, choć faktycznie jest inaczej.
W rytmie dnia wieczorem często różańczyk po mieście. Niemal codziennie przechodzę przez pewien most, który znajduje się nieopodal. Na nim piękne kwiaty, ale zauważyłem coś bardzo specyficznego. Otóż te kwiaty nie pachną, ale wydają bardzo przykry zapach... Doszedłem do wniosku, że to chyba kwestia braku świeżej wody. Przyszła mi taka myśl-pytanie w kontekście tego mojego czasu tutaj: Czy ja się nie staję właśnie takim kwiatem? czy woda mego serca jest wciąż świeża?
Obserwując różnych ludzi wokoło - kapłanów, małżeństwa, różne osoby - często zastanawiam się, czy ich powołanie, gorliwość, miłość są wciąż świeże? Staram się nieraz wyobrazić te osoby u progu swoich życiowych decyzji. Patrzę na niektórych księży, którzy odbierani są tak, a nie inaczej i myślę sobie: "jaki on był jako neoprezbiter"? Patrzę na niektóre małżeństwa i zadaję sobie pytanie: "jacy oni byli jako narzeczeni"? I patrzę na siebie i pytam: "co zrobić, aby samemu nie popaść w gnuśność, albo rutynę?".
Myślę, że nieustannie potrzebuję tej żywej wody... i wiem, że muszę nieustannie przedzierać się, by być przy źródle. "Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście..." - mówi Pan. Więc chcę iść, choć wiem, że trzeba iść pod prąd...



Ps. Dzięki że tu jeszcze zaglądacie :) - podziwiam cierpliwość :)

piątek, 10 czerwca 2011

Mieć do kogo wrócić...

I znów Francja... Zastanawiam się jak zakończyć to pierwsze zdanie. Może tak: :), a może tak: :( ... Trudno odpowiedzieć...

Francja, małe mieszkanko na poddaszu i ta charakterystyczna cisza wieczoru... Ten klimat, taki inny od tego "polskiego", który przeżywałem przez ostatnie 2 tygodnie.

W wieczornym składaniu myśli towarzyszy mi akompaniament wentylatora mojego laptopa i ciche pomrukiwanie lodówki wypełnionej po brzegi kaszubskimi przysmakami, które przez najbliższe tygodnie będą mi przypominały smak Polski.

Cisza wieczoru i setki myśli. Przez ostatnie 2 tygodnie nie było czasu zbyt dużo myśleć, bo przecież tyle się działo. Aż sam nie wierzę, że aż tak z wieloma osobami udało się spotkać. Tyle kilometrów przebytych na drodze i na wodzie... Dziesiątki spotkań, setki spojrzeń w oczy, uśmiechów, wspólne chwile, wspólna modlitwa i obecność... . A każda osoba to jakieś kazanie dla mnie, to jakaś lekcja i umocnienie na kapłańskiej drodze. I kilka ciekawych zdań, które też zostaną na długo.

Pierwsza myśl wypowiedziana na prymicjach u Krzysia. Jako kapłani jesteśmy posłani nie tylko przez Boga, ale także przez tych, którzy są na drodze naszego życia. I faktycznie to czuję. Czuję w swoim posłaniu te wszystkie osoby, które przez te 28 lat mojego życia mniej lub bardziej wyryły się we mnie. I mimo, że z wieloma z nich nie mam już takiego kontaktu, to naprawdę wiele im zawdzięczam. Czuję, że są częścią mnie...

I druga myśl - znaleziona dziś. "Nie wystarczy mieć dokąd wrócić. Być szczęśliwym, to znaczy mieć świadomość, że ktoś na Ciebie czeka". To też czuję bardzo mocno... Zawsze mam ten wyrzut, że tak mało poświęciłem czasu, tym, którzy są mi tak bliscy, że tak mało okazuję tego, jak bardzo są ważni w moim życiu. 

Jako ludzie jesteśmy w stanie w jakimś stopniu wybrać kierunek drogi swojego życia, ale nie mamy ostatecznego wpływu, kto będzie na tej drodze. Drugi człowiek - dar i tajemnica... Długo by pisać... Cieszę, się, że mam do kogo wracać.

piątek, 13 maja 2011

Maj... wspomnienia smaku oranżady :)

(Niestety wczoraj były jakieś zawirowania w serwisie blogger, co sprawiło, że "wcięło mi" wpis i komentarze :( . Więc piszę jeszcze raz).
Maj to tak piękny miesiąc... Z bardzo różnych powodów. Jednym z wydarzeń, które kojarzy mi się z tym pięknym miesiącem jest Pierwsza Komunia św. Z tym, że dziś często przybiera ona różny charakter.
Kilka dni temu znalazłem bardzo ciekawy tekst... Z resztą przeczytajcie sami.

Z PAMIĘTNIKA KOMUNIJNEJ MATKI
Aby zorganizować Komunię potomka, trzeba roku, sporych umiejętności logistycznych oraz portfela z wypełnieniem. Dla ukochanego dziecka – wszystko!


• Maj, rok przed
Czas goni. Mariolka, mama Amandy, już dawno zarezerwowała salę. No ale wiadomo: co nagle, to... Strach się bać tego jej przyjątka. Ja, na spokojnie, po odwiedzeniu 13 restauracji i 5 domów weselnych zdecydowałam: przyjęcie komunijne skarbeczka odbędzie się w restauracji Wellnes &Szpan.

• Wrzesień, osiem miesięcy przed
Jak można do przyjęcia komunijnego własnego dziecka podchodzić niefrasobliwie i bezrefleksyjnie?! Część rodziców nawet nie wie, ilu gości na przyjęcie zaprosi! Nie mówiąc o wybraniu projektów strojów, fryzur. Ja swojemu skarbeczkowi zamówiłam analizę kolorystyczną twarzy, a w przyszłym miesiącu jedziemy do stylisty.

• Październik, siedem miesięcy przed
Stylista – profesjonalista! Już po dziesiątej przymiarce dokonałam wyboru. Mój skarbek co prawda troszkę się buntował, bo zakonnica, co ich uczy religii, mobinguje w kierunku jednakowych strojów. Ale wytłumaczyłam dziecku spokojnie (na ile się dało), że alby czy inne tego typu mundury to może fajnie wyglądają w poprawczaku. Ja się wstydzić nie zamierzam.

• Listopad, pół roku przed
Czas wybrać kwiaty na przyjęcie, muzykę i zarezerwować autokar dla gości, którzy po przyjęciu nie będą chcieli ryzykować powrotu własnym samochodem. Odpowiedzialnych popieram. Zakonnica dalej mobinguje dzieci jednakowymi strojami. Teraz też wymyśla kolejne zaliczenia i egzaminy. Cóż. Kazałam skarbeczkowi te egzaminy odbębnić. Przecież nie będę teraz wszystkiego odwoływać. A co z zaliczkami? Zakonnica mi odda?

• Styczeń TEGO roku
Spędziłam pół dnia na wyborze zaproszeń. Co za bezgustne te firmy poligraficzne! Musiałam w końcu sama stworzyć projekt. Na pierwszej stronie jest zdjęcie mojego skarbeczka ze złożonymi rączkami. Na górze aureolka ze złotych kwiatków, na dole napis: „Skarbeczek serdecznie zaprasza”. Wszystko zachowane w stylistyce pasteli i złota. W środku napis: „Skarbeczek z rodzicami mają zaszczyt zaprosić na przyjęcie komunijne, które odbędzie się w Restauracji Wellnes&Szpan o godz. 14. Przed przyjęciem chętni mogą uczestniczyć w oficjalnych kościelnych obchodach komunijnych, które rozpoczną się o godz. 11. Prosimy o zapoznanie się z listą prezentów (w załączniku)”. Teraz tylko skompletować listę i można rozwozić zaproszenia.
• Luty, Lista prezentów: 
IPod, iPad, laptop. Quad (może być na spółkę). Roczna nauka jazdy na kucyku, wraz z wynajęciem konia. Rodzinna wycieczka na Kanary (może być równowartość w kopercie). Z drobniejszych prezentów (żeby każdy gość czuł się komfortowo): Rower firmy ABC, model 2011, zegarek (tradycję wspieramy) firmy DEF, namiot z podgrzewaną podłogą firmy GHI. Narty, kask i kijki (żeby nie było problemu z przymiarką, może być ekwiwalent w kopercie) firmy JKL. Złoty pierścień cnoty tylko od firmy MNO (w sumie niezła inwestycja, bo złoto ostatnio drogie. Poza tym trzeba dziecko w wartościach wychowywać). Pakiet ubezpieczeniowy w firmie PRS i lokata długoterminowa banku TUWZ.

• Kwiecień, 30 dni przed
Strój odebrany. Jesteśmy też po próbnej fryzurze. Za trzecim razem się udało: fryzurka doskonale współgra ze strojem i dodatkami. Kupiłam też „bieliznę komunijną”. Jedyna taka w katalogu wysyłkowym z pięknym napisem na majteczkach „Pierwsza komunia skarbeczka”.

• Maj, dwa tygodnie przed
Emocje sięgają zenitu. Zakonnica nie chce dopuścić skarbeczka do Komunii. Podobno nie umie jakichś modlitw. Cóż, będziemy negocjować.

• Maj, dziesięć dni przed
Skarbeczek zaliczył. Zakonnica pokonana.

• Maj, dwa dni przed
Ta zakonnica to chyba oficer rezerwy. Dzieci musztruje, żeby mówiły, stały i klękały pod linijkę. Obóz karny, czy co? Za trzy dni to ja jej powiem...

• Maj, tydzień PO
Uf!!!! Udało się. Skarbeczek zadowolony z prezentów i ja w sumie też (iPad w nieodpowiednim kolorze). Restauracja i przyjęcie na najwyższym poziomie. Miny gości – gdy kelnerzy wnosili kolejne dania – bezcenne. Skarbeczek wyglądał przecudnie, najlepiej ze wszystkich dzieci. Wszystko nagrane na dwie kamery i uwiecznione na profesjonalnej sesji zdjęciowej. Zakonnicy powiedziałam, co o tym jej całym przedkomunijnym szaleństwie myślę. Nawet nie próbowała się bronić. Ja się czuję zmęczona, ale i szczęśliwa. Bo czego się nie robi dla dobra dziecka...

Materiał ironiczny powstał po lekturze forów dla rodziców oraz stron internetowych.
(Autorka tekstu: Agata Puścikowska, źródło: http://kosciol.wiara.pl/doc/852825)
Co Wy na to? Na szczęście to tekst ironiczny i bardzo przesadzony. Ja na szczęście nie spotkałem się nigdy z taką sytuacją... Ale może żyję w innym świecie? Co Wy na to? Zapraszam do komentarzy!

czwartek, 14 kwietnia 2011

Masz już jajka na święconkę? Zostało kilka dni... Pospiesz się!

Zauważyłem, że niemal wszystkie moje wpisy wrzucam na stronkę dość późną porą. Może jakoś pod wieczór te myśli lepiej się układają... A może to wynik tego, że wiele rzeczy odkładam na późną porę. Przyznam się (tak w ramach spowiedzi wielkanocnej), że zawsze miałem z tym problem. I chyba ciągle go jeszcze mam... 

Ostatnie dni Wielkiego Postu... ile to jeszcze rzeczy trzeba zrobić... i znów na ostatni moment.

Jakoś inaczej niż zwykle przeżywam ten czas. Może dlatego, że nie mam możliwości uczestniczyć w cotygodniowej Drodze Krzyżowej, Gorzkich Żalach. Przeżywam ten czas bez typowych rekolekcji wielkopostnych, czy kazań pasyjnych... Jest inaczej. 

Za tydzień rozpoczyna się Triduum Paschalne... Czy ja to czuję?

Pamiętam, że w dobrym przygotowaniu do Wielkanocy kiedyś służyło nam to, że np. słuchało się mniej radia, albo wcale w ogóle rezygnowało się z muzyki.

Ostatnie rozmowy ze znajomymi pomogły nam dojść do niemal identycznych wniosków. Otóż zauważyliśmy, że dziś, nawet w Polsce, Wielki Post jest przeżywany już zupełnie inaczej niż było to całkiem niedawno. Oto choćby jeden przykład. Otóż czytam na jednej z lokalnych stron, dotyczących mojego miasta rodzinnego, że w minioną sobotę (09.04.2011) odbyła się dyskoteka w stylu lat  80-tych i 90-tych. Organizatorzy, za pośrednictwem mediów, zapraszali gorąco do udziału, a także do przebrania się w ubrania z tamtych lat...

Może ktoś powie: "Czym ty się chłopie dziwisz?". Faktycznie, przeglądając niedawno różne informacje znalazłem wiele tego typu "akcji", jak np.: koncerty, wybory Miss, konkursy tańca dyskotekowego etc. Owszem, świat tak czyni... Ale myślę sobie, że kiedy przestanę się temu dziwić, to będzie bardzo zły znak świadczący o moim stanie ducha.

Mam świadomość, że tego typu "imprezy" to nie nowość (sam pamiętam gdy wiele lat podczas Drogi Krzyżowej w Wielki Piątek przechodziliśmy obok dyskoteki, która tego dnia tętniła swoim życiem). Ale kiedyś to był chyba wyjątek. A dziś mówi się: "to jest normalne", że "to norma"... 

Po co więc jest nam dany czas 40 dniu dni? Czy nie lepiej byłoby ograniczyć Wielki Post do np. 1 lub (maksymalnie) 2 tygodni. Też byśmy się wyrobili... A nie?

Przecież kupić jajka i białą kiełbasę na święconkę się zdąży... A i spowiedź wielkanocną może się uda "odhaczyć", jak dobrze...

Ale czy naprawdę o to chodzi? Czy Wielkanoc mam ograniczyć się do święconki, zająca i lanego Poniedziałku?

Te ostatnie dni mogą być czasem ważnej refleksji i swoistym rachunkiem sumienia. 

Jak przeżyłem ten czas przygotowania? Czy potrafię pościć? (Polska to jedyny kraj w Europie, gdzie pości się w każdy piątek - to nasz wielki skarb!). Jeżeli nie potrafię odmówić sobie "głupiej" kiełbaski, schabowego lub parówki w piątek (w sytuacji gdzie innych produktów są setki), to czy moja wiara ma w ogóle jakąkolwiek namiastkę "głębi"? Jeżeli nie stać mnie na wykonanie takiego "drobiazgu", to czy stać mnie na cokolwiek?

Pytań wiele... Ale jest jeszcze kilka dni... 

I znów wszystko na ostatnią chwilę... Ale On czeka, on JEST...
Daj Mu szansę, by on mógł w Tobie umrzeć i zmartwychwstać!


PS. Z dedykacją dla wszystkich, na ostatnie dni Wielkiego Postu:


poniedziałek, 28 marca 2011

Jak w Paryżu na wsi...

Ostatnie tygodnie i dni przebiegały w dość znaczącym tempie... A przecież to Wielki Post - czas, w którym mam zwolnić, zatrzymać się i zrozumieć, że "to przemijanie ma sens..." Przepraszam Was najmocniej, że nic nie wrzucałem od jakiegoś czasu i jednocześnie dziękuję, że mimo to zaglądacie na tę stronkę... Cieszę się z obecności tak wielu zakątków świata na moim blogu. Pozdrawiam Was wszystkich bardzo gorąco!
No właśnie... Wielki świat, globalna wioska... Dziś jednym kliknięciem można połączyć się z kimś, kto siedzi przed swoim komputerem nawet na drugim krańcu świata. Ot technika! Doczekaliśmy się niezwykłych czasów, odkładając do lamusa historie, gdy szło się "zamówić rozmowę telefoniczną" np. na pocztę lub do sąsiada - jedynego posiadacza telefonu w całej wsi. Globalna wioska... Postęp cywilizacyjny... Zastanawiam się jednak, czy aby ten postęp nie uwstecznia człowieka?
Kilka dni temu miałem możliwość być przez 2 dni w Paryżu. To też taka wioska... Trochę rozciągnięta,ale dobrze skomunikowana. Mieszkańców też sporo, jak to na wiosce - mówią, że około 12 milionów. Doświadczenie niezwykle ciekawe. Niby tylko 2 dni, kilkanaście przejazdów pociągiem, metrem... Ale wizja niezwykła, chyba trochę obraz współczesnego świata. O czym mówię? O zagonieniu. Oczywiście takiego zagonienia doświadczałem wielokrotnie w różnych miejscach Polski i świata, ale tam chyba jakoś bardziej, z większym natężeniem. Być może dlatego to do mnie tak mocno dotarło.
Metro... setki, tysiące ludzi... Tłumy pędzące przed siebie... Ludzie, którzy nie patrzą sobie w oczy, którzy biegną gdzieś przed siebie, jak w amoku, jak roboty lub marionetki. Nie ma rozmów, ale milczenie. Większość ludzi ma w uszach słuchawki. Czy boją się własnych myśli? Wielu trzyma w rękach telefony, często bardzo nowoczesne - z wszystkimi możliwymi bajerami, takie które są w stanie pożreć nam możliwie dużo czasu... Tak, aby nie trzeba było rozmawiać twarzą w twarz, spojrzeć komuś w oczy, albo dostrzec człowieka, który właśnie wszedł do pociągu i prosi o kilka groszy na chleb... Tak, aby nie mieć jakichkolwiek wyrzutów sumienia...
Cywilizacja XXI wieku... Tłum ludzi, ale każdy samotny, zamknięty w swoim małym świecie...
Oczywiście zarysowany przeze mnie obraz nie jest obiektywny, mam tego świadomość. W metrze widziałem też młodą dziewczynę z Pismem świętym w ręku i biskupa w koloratce i z krzyżem na piersiach, ale te wyjątki chyba tylko potwierdzają regułę.
I drugi obraz... Wersal... Piękny zamek, niezwykłe miejsce. Też tłum, tak, że aż trudno się przecisnąć. I niezwykłe doświadczenie - setki ludzi z aparatami w ręku. Niemal każde miejsce musi być sfotografowane. Dlaczego? Czy chodzi naprawdę o to, że to aż tak piękne, że chce się do tego potem wrócić? Być może, ale nie jestem do końca przekonany do takiej interpretacji.
Kojarzy mi się w tym miejscu anegdota. Dwóch Chińczyków rozmawia ze sobą. "Gdzie byłeś w tym roku na wakacjach?"- pyta pierwszy. Na co drugi z nich odpowiada: "Nie wiem, bo jeszcze nie zdążyłem obejrzeć zdjęć".
Wydaje mi się, że tego typu ludzie nie mają dość czasu by zatrzymać się na chwilę i naocznie kontemplować piękno. Nie, oni tylko "strzelą fotkę" i lecą dalej, biegną, bo jeszcze przecież tyle trzeba dziś zwiedzić ("odhaczyć"). Nie jestem przeciwnikiem robienia zdjęć :) Warto przecież wracać do pięknych chwil, które się przeżyło. Ale to robienie zdjęć wszystkiemu to chyba przesada. Ale chyba też obraz tego, że ludzie chcą "uwiecznić doczesność", to znaczy zrobić wszystko, aby to doczesne życie trwało wiecznie. A może to jakaś podświadoma ucieczka przed perspektywą śmierci?
Jedno jest pewne: świat dziś pędzi, a my razem z nim... Czy tego chcemy, czy nie też w jakimś stopniu jesteśmy w tym wirze. Ważne jest jednak, aby w tej globalnej wiosce nauczyć się żyć, wyjąć słuchawki z uszu, umieć dostrzec drugiego człowieka, znaleźć swoje miejsce wyciszenia i na ile to możliwe umieć się zatrzymać, aby zrozumieć, że jest Bóg, który sprawia, że "to przemijanie ma sens, ma sens, ma sens..."

środa, 2 marca 2011

"F" jak Wiara i Kultura przez duże "Q"...

Przydałoby się coś wrzucić :) Ten szybki rytm dnia, tygodnia, miesiąca przynosi ciągle coś nowego... Tak wiele myśli i spostrzeżeń...
Niecałe 2 tygodnie temu byłem wraz z grupą studentów na wyjeździe/pielgrzymce. Generalnie mieliśmy możliwość odwiedzić tak znane i wyjątkowe miejsca jak: Kolonia, Akwizgran, Spira czy Trewir i trochę mniej znane, ale też wyjątkowe, jak np. Mechernich.
Ten wyjazd choć tak bardzo intensywny zrodził we mnie wiele myśli i spostrzeżeń. Łączą się one z pewnymi sprawami, które od dawna "siedziały" we mnie, ale jakoś nie wyraziłem ich do tej pory w formie wpisu na blogu.
Te wyjątkowe miejsca, które nawiedziliśmy to przede wszystkim piękne i bardzo stare kościoły. Niesamowity pomnik wiary ludzi minionych wieków. Z pewnością pierwsze wrażenie jest niesamowite. Począwszy od wielkości, a skończywszy na niesamowicie dopracowanych detalach. Jednak kolejne wrażenie też mnie przytłoczyło. Masa ludzi... dla których te miejsca są jedynie obiektem turystycznym i nic więcej... 
Pewnie trudno osądzić intencje i odczucia każdego człowieka, jednak kiedy widzi się osoby w czapkach z daszkiem, z telefonem przy uchu, to automatycznie rodzi się pytanie: "Czego ty tu szukasz, po co tutaj jesteś?" W takich momentach przypominają się słowa i bardzo radykalna postawa Chrystusa, który trzymając w ręce bicz i przewracając stoły bankierów mówił: "Nie róbcie z domu mego Ojca targowiska". 
Ciekawe jest to, że kiedy chcielibyśmy nawiedzić świątynie innych religii musimy się dostosować. Natomiast nawiedzając świątynie chrześcijańskie często ludzie traktują je jak muzea... Nie szanując jakiegokolwiek sacrum.
Kolejna myśl, która rodzi się w takich momentach to pytanie o genezę powstania tak pięknych obiektów (których przecież tak wiele na całym świecie). Myślę, że u podstaw budowy tych dzieł sztuki na pewno nie było kwestii, że ktoś nie miał czego zrobić z pieniędzmi. Raczej, tak jak to już zaznaczyłem, był to wyraz wiary ludzi. "Ad maiorem Dei gloriam" - ku większej chwale Bożej. Tym bardziej szkoda, że kiedyś pełne katedry dziś świecą pustkami, lub ewentualnie rozświetlają się błyskiem fleszy najnowszych aparatów.
I jeszcze ostatnia kwestia (żeby nie pisać zbyt dużo). Mianowicie rodzi się pytanie: "Czy dziś powinno też się budować takie świątynie?" Sami wiemy, jak wiele opinii rodziło się w trakcie budowy świątyni w Licheniu, czy ostatniej budowy pomnika Jezusa Chrystusa Króla w Świebodzinie. Najgorsze jest to, że najwięcej tych opinii wyrażali Polacy. Owszem wśród cytowanych opinii zagranicznych niektórzy pokazywali prześmiewczy amerykański reportaż. Ale generalnie na zachodzie Europy (mówię z własnego doświadczenia) i myślę, że na całym świecie te miejsca, o których wspomniałem są odbierane z niezwykłym podziwem. 
Przez tak wiele wieków budowano takie obiekty i nagle teraz należałoby przestać? Przecież nikt nie ukradł pieniędzy na ich budowę. Są to dobrowolne ofiary. Czemu mielibyśmy zaprzestać ich budowy? Oczywiście pada ze strony mediów konkretny zarzut: "Przecież można te pieniądze przeznaczyć na biednych". Znacie to hasło? Bo ja go słyszałem wiele razy z mediów. Ale to samo zdanie powiedział już ktoś wcześniej. Pozwólcie, że zacytuję z pewnym kontekstem: "A Maria wzięła funt prawdziwego, cennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi nogi, po czym otarła je swoimi włosami. Cały dom napełnił się zapachem olejku". I wtedy ktoś powiedział: "Dlaczego nie sprzedano raczej tego olejku za trzysta denarów, by uzyskane w ten sposób pieniądze rozdać ubogim?" Któż to był? Jak myślicie? Otóż był to Judasz. Zainteresowanych odsyłam do tekstu: J 12, 1-8. Ciekawe prawda?
Czy to kolejny dowód na manipulację, której wielu ludzi całkiem nieświadomie ulega?
Jakie wnioski z tych refleksji? 
Módlmy się o ożywienie wiary, aby te świątynie nie były muzeami, ale miejscem modlitwy chrześcijan. Po drugie: dbajmy o sacrum i nie lękajmy się tworzyć i wspierać dzieł, które są na chwałę Bożą. I po trzecie: Nie dajmy się manipulować, ale szukajmy prawdy, a ona nas wyzwoli...
PS. Pozdrawiam gorąco wszystkich nawiedzających. Bardzo cieszę się z Waszej obecności. Zapraszam do komentarzy :)
PS.2 Od niedawna zamieszczam też (z różną częstotliwością) rozważania codziennej liturgii Słowa. Możecie je znaleźć po prawej stronie w zakładce "Miecz Słowa"

czwartek, 10 lutego 2011

"Mamo jezdem w ciąży..."-"Za miesiąc matura, a ty mówisz jezdem?!"... czyli o tym, co szalenie ważne.

Przepraszam, że znów po długim czasie... Ale w końcu jestem. :)

Dużo się dzieje w świecie i w Kościele, więc i myśli sporo... Jednak chciałbym dotknąć tematu bardzo ważnego, który często podkreślałem. To moje myślenie utwierdziło się w jednym z ostatnich przemówień papieża. Chodzi o przygotowanie do małżeństwa.

Temat szalenie istotny. Myślę, że wielu z nas zauważa niepokojące zjawisko, obecne także w Polsce, którym jest fala rozwodów. Temat bliski chyba każdemu z nas. Bardzo często są to wielkie dramaty nie tylko tych dwojga ludzi, ale także ich rodzin, a pewnie przede wszystkich jest to dramat (ewentualnych) dzieci. Ta kwestia dotyczy także katolików. Wielu z nich ubiega się o stwierdzenie nieważności małżeństwa (warto zaznaczyć w tym miejscu, że nie ma czegoś takiego, jak: "unieważnienie małżeństwa", ani tym bardziej "rozwód kościelny"). Z jednej strony cieszę się, że ludzie pragną uregulować swoją sytuację, ale z drugiej strony mam świadomość, że jest to bardzo trudny proces, który często bardzo rani.

Wspomniałem o papieżu... Otóż 22 stycznia tego roku papież Benedykt XVI podjął tę kwestię w swoim przemówieniu do Roty Rzymskiej. Papież zauważając ilość wniosków o stwierdzenie nieważności małżeństwa podkreślił, aby duszpasterze wielki nacisk położyli na przygotowanie do małżeństwa.

Oczywiście te słowa papieża odbiły się echem w mediach. Pozwólcie, że przytoczę fragmenty jednego z artykułów na ten temat (nie będę robił reklamy cytowanej gazecie, bo nie warto). Pozwolę sobie podkreślić pewne zwroty, które znalazłem w tym "ciekawym" tekście.
Oto on:

Po wystąpieniu papieża Benedykta XVI na temat zaostrzenia rygorów zawierania sakramentu małżeństwa polscy hierarchowie planują wielkie zmiany. Dłużej będą trwały nauki małżeńskie, narzeczeni będą musieli przejść dokładne badania psychiatryczne, a kobiety w ciąży ślubu mogą nie dostać wcale! 
- Nikt nie może domagać się prawa do ceremonii ślubnej! - grzmiał Benedykt XVI i zapowiedział walkę z lekkomyślnym udzielaniem ślubów przez księży. W związku ze słowami papieża za kilka miesięcy Komisja Episkopatu ds. Duszpasterstwa Rodzin ma przyjąć listę zmian w zasadach udzielania sakramentów. 
Jak mówi gazecie biskup Antoni Długosz, skończy się zawieranie ślubów w pośpiechu. Księża będą dokładnie prześwietlać życie narzeczonych i badać ich motywację wstąpienia w związek małżeński. W związku z tym należy się spodziewać bardzo intymnych pytań od księdza, np. na temat doświadczeń seksualnych, uzależnień, a nawet o przebytych chorobach wenerycznych.
Badaniem narzeczonych zajmą się wyznaczeni przez diecezje psychiatrzy, psychologowie i lekarze. Ale to nie wszystko. - Przygotowania do ślubu muszą być prowadzone od dzieciństwa, staż narzeczeński ma wynieść co najmniej kilka lat, a czas nauk przedmałżeńskich pół roku - mówi bp Długosz i podkreśla, że szczególnym nadzorem zostaną objęte śluby udzielane ciężarnym. Wszystko z obawy, że ciąża jest jedynym powodem, dla którego młodzi zawierają małżeństwo".
Koniec cytatu...

Tekst napisany w bardzo ciekawym tonie, bardzo wpływający na wyobraźnię. Wyobrażam sobie 83-letniego papieża "grzmiącego" na ludzi słowami: "to się musi skończyć!".

Kilka dni później znalazłem jeszcze jeden "ciekawy" artykuł (oczywiście na głównej stronie) na temat tego, jak to "stare panie z duszpasterstwa" przygotowują małżeństwa do ślubu. Artykuł zawierał same negatywne przykłady. Ciekawy jest ten "obiektywizm dziennikarski"... Czy chodziło o zbanalizowanie problemu i przyczepienie kolejnej "moherowej" łatki?

Cieszę się jednak ogromnie, że ta wypowiedź papieża ruszyła pewną dyskusję. Uważam bowiem, że troska o rodzinę jest obecnie jednym z priorytetów. Najnowsze dane wskazują, że w tej chwili około 20% dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich, to 3 razy więcej niż 20 lat temu. Zatrważające statystyki.

Artykuł, który zacytowałem to taki trochę "straszak" - że nie warto brać ślubu, bo Kościół będzie robił "rewizję". Ślub brać warto, a bardziej trzeba podkreślić - warto przyjąć sakrament małżeństwa, bo tak po ludzku, bez Bożej pomocy to trudno zawsze i wszędzie kochać drugiego człowieka... A przecież sakrament małżeństwa to zaproszenie Boga do życia małżonków.

Ale szalenie ważne jest przygotowanie. I cieszę się, że cytowana przeze mnie gazeta dała piękny tekst bp. Długosza: "Przygotowania do ślubu muszą być prowadzone od dzieciństwa...". Chwała Panu! Oto właśnie chodzi. To nie ma być tylko świstek, czy zaświadczenie, ale pewien program realizowany wielowymiarowo.

Wydawałoby się, że jakby szkoła już to podjęła, bo przecież jest przedmiot, który się zowie: "Wychowanie do życia w rodzinie" lub "Wychowanie seksualne"... Tylko nieraz obawiam się, czy to o to chodzi... Boję się, żeby to nie była nauka techniki. Przypomina mi się w tym miejscu znana anegdota (mam nadzieję, że nikogo nie zgorszę). Rzecz ma miejsce na szkolnym korytarzu. Dwóch chłopców z 2 klasy szkoły podstawowej prowadzi ciekawą rozmowę: "Ty, widziałeś tam pod kaloryferem leżała prezerwatywa?" A drugi odpowiada: "A co to jest kaloryfer?" No właśnie... I druga, tym razem prawdziwa, historia. Opowiadał mi znajomy-nauczyciel, kiedy to podczas wycieczki (5 klasy szkoły podstawowej), podczas wieczornego obchodu zastał "chłopca i dziewczynę" w dwuznacznej sytuacji. Dziewczyna widząc reakcję nauczyciela powiedziała ze spokojem: "Niech się pan nie martwi, ja jeszcze nie mogę być w ciąży". Szok!

Kiedyś tzw. "kurs przedmałżeński" był prowadzony zazwyczaj w klasie maturalnej. Moim zdaniem, to stanowczo za późno. 3 klasa gimnazjum, to już maksymalna granica, aby poruszyć te kwestie, np. w ramach katechezy. 

Problem przygotowania, to bardzo poważna kwestia... Zwłaszcza w dzisiejszym świecie, gdzie tak bardzo promuje się "wolność i swobodę". W związkach podkreśla się tylko uczucia i doznania, a tak mało mówi się o odpowiedzialności. Spójrzcie chociażby na filmy proponowane młodzieży. W tych filmach zazwyczaj wszyscy mogą ze wszystkimi i kiedy tylko chcą... Tylko szkoda, że producenci tego filmu nie zaznaczają, że taki film to bajka...

Na powyższy temat można by wiele i długo... Ale myślę, że warto rozmawiać i robić coś, aby ludzie świadomie i dobrze przygotowywali się do małżeństwa.
(Pomocą ku temu są z pewnością liczne konferencje - choćby ks. Pawlukiewicza, czy zamieszczona na moim blogu konferencja o. Justyna.)


Przepraszam, że się tak rozpisałem, ale leżało mi to na sercu :)

Zachęcam do komentarzy i Waszych refleksji i przemyśleń, na ten temat...

Pozdrawiam gorąco :)

sobota, 15 stycznia 2011

Nasza klasa...

Już od dłuższego czasu chodziła mi ta myśl po głowie... "Nasza klasa..." Te dwa wyrazy kojarzą mi się nie tylko z popularnym internetowym serwisem, ale może przede wszystkim, z bardzo dotykającą serce piosenką Jacka Kaczmarskiego.

"Co się stało z naszą klasą...?" Przychodzi pewnie w życiu każdego z nas taki moment, taki czas, kiedy patrzymy trochę inaczej na to, co minęło, na to, co za nami. Patrzymy na teraźniejszość i widzimy, jak to wszystko idzie do przodu... Z sentymentem wspominam zwłaszcza czas szkoły średniej. To taki wyjątkowy okres w życiu, taki... pomiędzy młodzieńczością a dorosłością.

Patrzę na to "nasze pokolenie". Czasem zastanawiam się, czy historia kiedyś nas jakoś nazwie? Bo bez wątpienia, to pokolenie wyżu demograficznego, pokolenie urodzone około stanu wojennego, to wyjątkowa grupa. 

Dlaczego wyjątkowa?

Urodziliśmy się jeszcze za "komuny"... więc niejako za mgłą pamiętamy może jeszcze kolejki przed sklepami, mundurki w szkołach, katechezę w salkach... Pamiętamy może jeszcze jakby za mgłą: kozaki "Relaks", oranżadę w proszku...

Ale początki naszej edukacji szkolnej, to już przełom lat 80 i 90-tych. Więc powiew wolności... Wolności, której wtedy nie rozumieliśmy...

I jeszcze jeden etap, bardzo ważny... Czas wchodzenia w dorosłość, czas matury, to czas otwarcia granic"na  wielki zachód". Wielu z tego naszego pokolenia, w wieku 19-20 lat wyjechało za granicę. Wyjechało wielu moich znajomych. Chcieli pojechać na rok, może na 2 lub 3... Zarobić i wrócić... Mija już prawie 10 lat i  wielu wciąż nie wraca... Bo często nie ma do czego...

Wielu też rozproszyło się po Polsce... To tu, to tam... "Od Bałtyku po gór szczyty", ze szczególnym akcentem na duże miasta. Rodzinny Lębork, jakiś taki cichy i bardziej dorosły... Zauważyłem to choćby na pasterce, na której byłem w rodzinnej parafii po 8 latach.

Ja też od prawie roku doświadczam "bycia na zachodzie"... Pewnie trochę inaczej, ale choć w małym stopniu rozumiem "jak to smakuje"...

Ta migracja i emigracja z pewnością wpływają na styl życia. On jest już inny. Świat stał się globalną wioską. Pewne wartości obecne od wieków nieco się zatarły. Zatarły się nieco takie pojęcia, jak: Ojczyzna (także ta "mała"), małżeństwo, rodzina, wiara... A życie przypomina czasami styl "wiecznego studenta"... Praca, praca, impreza...

Z pewnością już przynosi to konsekwencje... Mogli by o nich powiedzieć więcej ci, którzy pracowali lub wciąż pracują za granicami Polski. Ja po części też to czuję. Pomijając to, że Polska postrzegana jest jako "typowy kraj Europy wschodniej" (jeździmy wozami konnymi, nie mamy internetu, itp. itd.), to zawsze będziemy postrzegani, jako obcy...

Piszę to trochę z żalem w sercu, ale nie do mych rówieśników z "pokolenia stanu wojennego"... Piszę z nutką żalu, bo czasem chciałoby się wrócić do tego czasu szkoły średniej... do tej młodości "górnej i durnej"...

Więc z nutką dekadencji, pozdrawiam gorąco tych, których często wspominam... Pozdrawiam tych, z którymi tworzyliśmy tę młodość... Pozdrawiam tych rozproszonych po Polsce i po świecie...


(dedykuję wszystkim poniższą piosenkę i zapraszam do Waszych refleksji)


czwartek, 6 stycznia 2011

Boży posłaniec czy windykator?

Już od dawna zamierzałem się, aby coś napisać. Wiele myśli chodzi po głowie... Jedną z nich pragnę się dzisiaj z Wami podzielić. Ma ona związek z tym, o czym pisałem niedawno... O kapłaństwie.

W Polsce po Nowym Roku rozpoczyna się w życiu parafii czas zwany "kolędą". Fachowa nazwa to "wizyta duszpasterska". Sam przypominam sobie ten niezwykły czas mojego "kolędowania". Było to najpierw w Tczewie, w parafii pw. św. Józefa (tam kolędowałem jako diakon). No i ostatnie dwa lata w Chojnickiej "Fatimie"... Niesamowity dar spotkania...


Tym czasem chyba nie wszyscy odbierają tę wizytę tak samo. I nie mówię tutaj o parafianach, ale przede wszystkim o pewnym nastawieniu mediów. 


Otóż przed kilkoma dniami w jednym z dużych portali internetowych, w dziale "praca" pojawił się artykuł/wiadomość pt. "Ile zapłacisz za wizytę księdza po kolędzie?". Sformułowanie faktycznie ściśle biznesowe. Nie chcę reklamować artykułu, ale powiem tylko, że można się z niego dowiedzieć ile powinno się księdzu "dać" w kopercie, w jakich rejonach Polski "daje" się najwięcej, a w jakich ksiądz za dużo "nie zarobi"...

Artykuł oczywiście nie podejmuje kwestii modlitwy, błogosławieństwa, a nawet rozmowy z kapłanem, no ale przecież byłoby to "bardzo niestosowne" w dziale "Praca"... 

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ zauważyłem pewną prawidłowość. Otóż ogólnopolskie (tzw. mainstreamowe) media mają tzw. tematy dyżurne. Każdego roku, w określonej porze, media te przygotowują odpowiednią dawkę "szczepionki", abyśmy czasem nie odebrali zbyt dobrze świąt, uroczystości, czy wydarzeń związanych z życiem Kościoła. 


Aby nie promować konkretnych gazet, pozwólcie, że nieco sparafrazuję autentyczne tytuły. Np. w czasie kolęd - "Uwaga! Księża nadchodzą czyli czarna mafia pobiera haracz". Wielki Czwartek: "Kapłańskie święto! Chcę być księdzem, jak mój tata... Celibat, to wciąż problem". Wizyta papieża (gdziekolwiek): "Długo wyczekiwana wizyta papieża.... Może w końcu będzie zeznawał w sprawie molestowania..." itp. itp.


Przepraszam za wyolbrzymienie, ale cytując pewnego księdza: "mam czasem wrażenie, że my księża, to nic innego nie robimy, tylko chodzimy i gwałcimy".


Dla obiektywności mojej myśli muszę też dodać, że owszem zdarzają się kapłani, którzy postępują źle, a nawet nagannie. I niestety ten proceder jest coraz bardziej widoczny. Ale uwierzcie mi, że tacy kapłani nie stanowią większości. Jedno jest pewne - oni wymagają naszej szczególnej modlitwy, a nawet ofiary postu w ich intencji.Wiem, że szatan atakuje szczególnie kapłanów. Dlatego tak ważna jest ta modlitwa. Szczególną formą modlitwy, którą polecam, jest "Apostolat Margaretka" 
(http://www.margaretka.org.pl/).

O kapłaństwie można byłoby mówić dużo i długo... Pozwólcie, że w ramach podsumowania zaproponuję Wam ciekawy filmik (2 części):


Gorąco pozdrawiam (szczególnie moje "Margaretki"), polecam się Waszym modlitwom i za wszelką modlitewną pamięć: Bóg zapłać!